pan Jan!... Oj, Janie, Janie! dlaczego cię niema przy tej robocie?
Z prawd kardynalnych, zasłyszanych od zwiastunów, utkwiła mu najmocniej w pamięci zasada obowiązującej solidarności. Pan Apolinary nie łudził się, że po staropolsku taka solidarność nazywa się posłuszeństwem. Dobre i posłuszeństwo, ale komu?... Nie wiedział nawet dokładnie, kto zasiądzie, czy już zasiada w komitecie. Miał tylko jakieś uporczywe, choć nie dość jasne wrażenie, że ten komitet »wybrany z wybranych« istniał już dawno przed wyborami...
— Dylemat, dobrodzieje moi!
Tu na szczęście przypomniał sobie, że do Stowarzyszenia należą, oprócz Hyców i Kotulskich, ludzie inni, wielcy panowie, sławni mężowie, których o niewłaściwą machinacyę posądzić nie można. Ci zapewne są między kierownikami, a skoro zaś są tacy, solidarność staje się lżejszą i przyjemniejszą.
Ten wzgląd uspokoił znacznie obywatelskie sumienie pana Apolinarego.
Pierwszy zatem dzień swego niespodziewanego dostojeństwa dokończył Apolinary w dostatecznej równowadze i pogodzie ducha. Do poduszki przeczytał wszystkie otrzymane druki.
— Rzeczy piękne, wyborne, dobrodzieje moi. Któżby tego nie chciał, mój Boże!... Jak wy to tam przeprowadzicie — wasza głowa. Solida-
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/38
Ta strona została przepisana.
— 32 —