radujących oczy urodzajem; przesuwały się mokre łąki z olszynką i smutne, jałowe karczunki; to błysnął folwark ocieniony, to znów szczątek starszego lasu. A słońce świeciło tak obiecująco nowym porostem starej ziemi, że, zdawało się, wyłoni z niej w tym roku, obfitym w zboża i wypadki, więcej, niż kiedykolwiek bogactw a i otuchy na przyszłość.
Podróż była niedługa. Pan Apolinary, usadowiony na najlepszym do obserwacyi posterunku, spostrzegł pierwszy na widnokręgu ciężką kurzawę, wiszącą nad wielkiem miastem, potem kominy, potem wieże warszawskie. Niecierpliwy dreszcz dojazdu udzielił się podróżnym, połączony tym razem z ciekawością, niepozbawioną obawy. Dzienniki bowiem pełne były sensacyjnych, choć nie krytycznych, wzmianek o bezrobociach, rozruchach i represyach.
Ogólnemu nastrojowi pierwszy dał wyraz Pawłowski, człek niepokaźny, chuderlawy i szczery:
— Dawno nie byłem... Czy już tam bezpiecznie w Warszawie?
Pan Apolinary, bardziej rycerskiego animuszu, uspakajał solennie słabnącego towarzysza:
— Ależ, dobrodzieju mój! Od czegóż my jesteśmy? Wszystko urządzone, wszystkie stronnictwa kojarzą się z nami. A co się nie skojarzyło dotąd, to przyjdzie, przyjdzie... Nie może być inaczej.
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/45
Ta strona została przepisana.
— 39 —