Dworzec kolejowy miał pozór jeszcze mniej gościnny, niż zazwyczaj. Panowała tu dzisiaj dziwna ospałość; nikt nie rzucił się do wagonu po ręczne manatki. Aż pan Apolinary, poznając tragarza, krzyknął niecierpliwie przez otwarte okno:
— A cóż u licha, Stanisławie, ruszycie się?! Obżarł się skurczybyk i przytomność stracił! Stanisław ruszył się wprawdzie po kuferek, z nizkim ukłonem, ale miał minę mocno zafrasowaną.
— Jaśnie pan do »Saskiego«?
— A gdzieżby?
— Tylko, że dzisiaj trudno będzie... Doróżki nie przyjechały.
— Doróżki?! — cóż to u was Wielkanoc? czy co?
Stanisław blado się uśmiechnął:
— He, he... proszę jaśnie pana. Kazali im znowu sztrajkować.
— Kto kazał?!
— Ich tam jakieś »naczalstwo«.
— A niech ich... — chciał przekląć pan Apolinary, ale się pomiarkował, zwłaszcza, że na peronie stał, nieruchomy jak posąg, żandarm kolejowy, a około pociągu kręciło się kilka postaci odartych, głodnych i zuchwałych, należących może także do jakiejś władzy wykonawczej.
Nie było innej rady, jak wziąć kuferki do rąk
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/46
Ta strona została przepisana.
— 40 —