ogromny. Oprócz delegatów kilkaset osób stowarzyszonych. Przyciszone głosy zsolidaryzowanego ostatecznie grona, i miernie podniesiony głos kolegi Kotulskiego, który wykładał znaczenie aktu młodszej braci (nie delegatom). Mówił chyba przez cały czas?... tak — Apolinary nie przypominał sobie ani chwili bez szmeru tej nieustającej retorycznej fontanny... Mąż pełen poświęcenia! A podpisywanie aktu szło ciągle swoim porządkiem. Najprzód my, wtajemniczeni: potem nowoprzekonani, jeden za drugim, lub gromadkami Coraz to kogoś ruszyło do aktu... I tak do końca. Akt spisany na pięknym papierze, może na pergaminie?... Nic dziwnego, skoro ma pójść, jak ten mówi, do jakiegoś muzeum. I on tam pośród nich, Apolinary Budzisz... Będzie oglądał kiedyś mój Janek, a może i prawnuki?...
— A Gwiazdowski! co za powaga i spokój! Nie słyszałem wprawdzie jego głosu. Może był zmęczony? Mówią, że gdy raz spojrzy uważnie na kogo, zna na wylot jego myśli. Taki człowiek!
Przypomniał jednak pan Apolinary, że i na zebraniu i w podpisach brakło niektórych znacznych osób, nawet z góry zapowiedzianych.
— Nic to — pomyślał — przyłączą się później.
Gdy wchodził już do hotelu, przerwała mu nastrój pospolitsza rzeczywistość, a zwłaszcza wesoła napaść Gawłowskiego z Pawłowskim. Obaj
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/57
Ta strona została przepisana.
— 51 —