wił też sobie solennie pół dnia wolnego na osobiste, samotne studya.
Pan Apolinary uznawał potrzebę bliższego wniknięcia w metodę pana Demla oraz objawienia mu życzeń i wskazówek co do wychowania Janka. Ale nie łatwa była ta sprawa, bo pan Demel nosił w swej głowie filozofa, pokrytej rudymi włosami, taki arsenał nomenklatur imponujący, że pan Apolinary, będąc ze starej szkoły i raczej praktykiem, niż teoretykiem, bał się zapuszczać z młodym uczonym w rozmowy ściśle naukowe. Przytem mało miał czasu wolnego od zajęć publicznych, rozkrzewiających się coraz szerzej. Tymczasowo zdał więc troskę inspekcyi nad wychowaniem Janka na żonę swą, której ufał.
— Tekluniu — mówił przed wyjazdem — musisz teraz w dwójnasób czuwać nad domem. Demla mi przeniknij — rozumiesz? czy on czasem nie jest z tych, co to w Boga nie wierzą, a od dyabła nauczyli się socyologii, Darwina i różnych tam... rozumiesz?
Pani Tekla odpowiedziała, zafrasowana:
— Mam oko na wszystko, ale co do nauk trudno mi sprawdzić. Tylko już wiem, że pan Demel nie chce jeździć z nami do kościoła.
— Patrzcie go — filozof... Ale religię wymówiłem sobie: Demel o religii nie ma gadać dziecku ani dudu. I przecie Janek ma już wpojone zasady? co? Chłopak przecie bogobojny?
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/65
Ta strona została przepisana.
— 59 —