Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/72

Ta strona została przepisana.
—   66   —

— Ii, proszę jaśnie pana, przed zimą krowy żydzi wyprowadzą, wtedy i obora na nic. Wiadomo, że nasza — co innego.
Pan i sługa nie mieli złudzeń co do dobrobytu sąsiada; tem cenniejszym wydał im się ich własny dobrobyt.
Jednym urywkiem alei trafili wreszcie podróżni do pałacu, tak bardzo zaniedbanego, że aż kilka okien było zabitych deskami.
Niebawem spotkały się w sieni dwie pobratymcze postacie, bardzo jednak różne z pozoru, i rozległo się tradycyjne, podwójne cmoknięcie w powietrzu, krzyżową sztuką.
— Chwałaż Bogu! nasz brat, a nie komornik — zawołał pan Adam, dając przystęp promykowi radości do swych oczu znękanych, zapadłych w pożółkłej twarzy.
— Widzę, że kłopoty... Urządzi się, sąsiedzie dobrodzieju, urządzi.
— Dyabła tam urządzi! 29 go sierpnia licytuje mnie Towarzystwo, a Żydzi oprócz tego spokoju nie dają.
Pan Pruszczyński mówił popędliwie, poruszając ustawicznie wystającą na chudej szyi grzdyką, jakby pił bez przerwy kielich goryczy.
Ale pan Budzisz był uosobieniem otuchy.
— Na wszystko jest rada. Przyjeżdżam nawet tutaj z szerokim planem na przyszłość.
Pan Adam spojrzał na dobrego zwiastuna roz-