— A bodaj cię!... ha, ha, ha... cudowne dziecko! śmiał się ubawiony pan Apolinary.
— Widziałeś sąsiad — mówił pan Adam w zamkniętym już od dzieci pokoju — widziałeś choćby te żywe moje utrapienia. Dwaj starsi chodzili do gimnazyum, wyrobiłem im stypendya. Teraz — basta! nie wolno!
— Nasze Stowarzyszenie załatwi tę sprawę w najbliższej przyszłości — rzekł uroczyście pan delegat.
— Jakie Stowarzyszenie?
Pan Apolinary przełknął ślinkę i pomyślał: »Aha! więc Pruszczyński nie należy — więc to jest ten pierwszy, którego mogę zwerbować...
W to mi graj«!
I zaczął nawracać pana Adama według wszelkich przepisów. Mówił obszernie o pracy kulturalnej, o solidarności, o wielkich widokach na przyszłość i powołaniu do działań wszystkich ludzi użytecznych. Światło, przejęte od mistrzów, rozsiewał w tym kącie ziemi, gnuśniejącym dotąd w ciemnościach. Miał zaś dobrą pamięć nietylko do wierszy, lecz i do prozy. Udało mu się więc zastosować kilka płynnych zdań apostoła Kotulskiego i niektóre jędrne, niby ćwiekiem wchodzące w głowę, formy retoryczne apostoła Hyca. Skorzystał też z innych klasyków, słyszanych w Warszawie. Mówił, mówił — aż podano mu kawę.
— A ta kawa!... — przypomniał Apolinary, lecz się powstrzymał.
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/74
Ta strona została przepisana.
— 68 —