pokojów jak wołał na starszych synów, chcąc jednego z nich posłać do stajni. Ale wkrótce doleciały gniewne wyrazy:
— Gdzie znowu powędrowały gałgany? Poszukać mi ich zaraz! A to skaranie boskie!
Pan Adam wrócił do salonu bardziej wzburzony, niż oczekiwaćby można z przyczyny, że starszych synów nie znalazł pod ręką do posyłki. Rozmowa sąsiadów ucierpiała na tem złem usposobieniu gospodarza. Wyszli przed dwór, a Pruszczyński wciąż gniewnie i niespokojnie strzelał oczyma ku bocznym zabudowaniom dworskim.
Wtem z za krzewów bzu ocieniających oficynę ukazała się postać najstarszego syna. Wyrostek postępował wolno, z książką w ręku, zatopiony niby w czytaniu, ale spoglądał z ukosa na ojca. Stary Pruszczyński nie wytrzymał i pomimo obecności gościa zawołał porywczo:
— Jak cię raz jeszcze zobaczę, błaźnie, że chodzisz się uczyć do praczek, to ci wszystkie kości połamię! słyszysz?!
Groźnie przez chwilę przeprowadzał oczyma syna, który, nie przyśpieszywszy kroku, zaczerwieniony tylko mocno, wszedł z godnością bocznem wejściem do domu.
— Daruj, sąsiedzie — tłómaczył się pan Adam — bo też to prawdziwa zaraza z tem bezrobociem! Kształci się chłystek samodzielnie i zajmuje się polityką... Masz pan politykę.
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/82
Ta strona została przepisana.
— 76 —