Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/95

Ta strona została przepisana.
—   89   —

już klapsa — odezwał się w stosownej chwili Gałązka:
— Schowaj swą iskrę, mężu Boży, albowiem nadeszła chwila pomyślenia o potrzebach ciała. Drzwi otwierające się wołają nas do biesiady. Mela! podaj rękę naszemu posłowi i prowadź go na kolacyę.
O chwilo rozkosze obiecująca! W gościnnym domu, na łonie przyjaciela dobrze zaopatrzonego, przy boku wybitnej kobiety! Co właściwie tu porabia kuzynka Mela, pan Apolinary nie zdążył sobie uprzytomnić. Ale kobieta, co się zowie. Wionie od niej czemś takiem, co przyćmiewa urok nawet pracy kulturalnej.
Kolacya nie przypominała wcale wieczerzy wiejskiej z zapraszaniem do powtórzenia zrazów, »bo już więcej nic nie będzie«. Lekkie potrawy francuskie, wino od księcia Kocia, kwiaty na stole, w ramie jadalni świeżo i bogato umeblowanej — wszystko to było nawet dla Apolinarego, który nieraz już spotykał się z przepychem — odurzającą nowością. Zwłaszcza na wsi, w tem podniecającem towarzystwie i pośród mozolnych zabiegów polityki wewnętrznej, uczta wydawała się panu delegatowi rozkoszną oazą, a zarazem zasłużoną nagrodą szermierza uspołecznienia.
Wyłączono zgodnie i bez uprzedniej zapowiedzi dyskusye zasadnicze o potrzebach krajowych odkładając je do jutra. Dzisiaj krążyły tylko ła-