skawki. Pan Apolinary, nie pominąwszy żadnej potrawy, ani napoju bez pochwały — stosownie do reguł dobrego wychowania — zapragnął przymieszać do tej ostatniej pochwały jagód słodką alluzyę do pani Melanii.
Przechylił się uprzejmie do jej krzesła i rzekł z lubością:
— Truskawki... jak buziaki.
Mela zafalowała kibicią i odrzekła:
— A przesadzaliśmy je z Rysiem własnoręcznie tej wiosny. Te same łapki je sadziły...
Wyciągając do sąsiada obie ręce wypieszczone, przechyliła się ku niemu i dodała, niby dziecko, które przychodzi na skargę:
— Żeby pan widział, jakie były cza-arne...
Apolinary zaś, poruszony do żywego, jął udawać troskliwą niańkę:
— Oj, joj, joj... biedactwo!
Ucałowanie obu łapek, po zgrabnem przetarciu wąsów, zakończyło to ładne rozrzewnienie. Ale gdy ochłonął, odchrząknął i powrócił okazale do swego poważnego charakteru, pan delegat zadał sobie pytanie, które wkrótce głośno powtórzył:
— To pani dobrodziejka już od wiosny w Garbatce?
— Ach tak... ach nie... byłam tu chwilowo i na wiosnę.
Nie uszły bystrej uwagi Apolinarego pewne niedokładności w odpowiedziach pani Melanii. Ale
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/98
Ta strona została przepisana.
— 92 —