Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/118

Ta strona została przepisana.
—   116   —

bez podzięki, lecz skwapliwie, zachowywał część dla siebie, resztę puszczał pocztą po szeregu.
— Jest też kogo żywić — odezwał się znowu elegant, tym razem zwracając się do Sworskiego.
Sworski nie odpowiedział.
Z przeciwnego chodnika, od hotelu Bristol, odezwały się ze trzy głosy: Niech żyją! — i wionęło wgórę parę kapeluszy. Tłum nie podchwycił okrzyku, ani przeciw niemu nie protestował. Ale tym razem malkontent wiedeńskiego pokroju przechylił się wyraźnie do ucha Sworskiego i rzekł namiętnym szeptem:
— To już skandal! w Warszawie! w sercu Polski!
— Może Rosjanie? — odrzekł Tadeusz byle zbyć.
— Jakto?! przecie krzyczą po polsku!
— Nie prosiliśmy ich o to i nikt ich nie podtrzymał.
— Bo potępiła już Opinja te służalcze hołdy, które składa Warszawa wkraczającym najezdcom. Przecie pierwsze ich pułki damy warszawskie osypały kwiatami! — perorował nadczuły patrjota.
— Nie widziałem.
— A ja widziałem — wmieszał-się Celestyn Łuba — padło może dziesięć pęczków — po jednemu na dziesięć tysięcy... Mało.
— Żeby padł jeden tylko kwiat, to już hańba!
— Panie... tego! — zawołał Łuba porywczo — tak o Warszawie się nie mówi. Lud warszawski jest mądry, choć się między nim kręcą i dudki i nicponie.
Elegant nie mógł spojrzeć zgóry na Celestyna, ale przeszył go od dołu wzrokiem pogardy. Groźne oczy olbrzyma stropiły go jednak, więc się od niego od-