Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/126

Ta strona została przepisana.
—   124   —

Tymczasem szef powrócił do swojej komendy.
— No, panowie, sytuacja taka: była tu wczoraj bitwa pod stacją Słowikiem. Austrjacy cofnęli się na południe, a legjoniści polscy opuścili Kielce. Teraz wojska nasze następują w dalszym ciągu, ku Chęcinom.
— Jakto: nasze? — zapytał Kozłowski — które nasze?
— Rosyjskie — odpowiedział szef twardo — mamy służbę przy armji rosyjskiej, panie Kozłowski.
Kozłowski przygryzł wargi, a Szydło mówił dalej:
— Ponieważ walka odnowiła się dzisiaj — jak panowie słyszycie — a pole wczorajsze pod Słowikiem jest przez nas opanowane, muszą być na niem ranni niezabrani. Będzie więc robota. Zbliżymy się do stacji Słowik, o ile to okaże się możliwem. Zaraz ruszamy.
Bez dzwonka, bez żadnych sygnałów, ruszył pociąg żółwim krokiem na południe. Skoro tylko minął miasto, rozwarła się okolica romantyczna. Dzień wilgotny rozjaśniał się leniwie, a kraj górzysty i leśny dymił rozłożystemi mgłami. Na prawo, ku Chęcinom, szmaty chmur poziome oddzieliły wierzchołki wzgórz czubate świerkami od stoków szytych ciemną zielenią, tak, że zdawało się, jakby na wyżynach stały ogromne wojska owiane dymami bitwy. Za tym to grzbietem leśnym grały armaty, zapewne nieprzyjacielskie.
Młodzi sanitarjusze, którzy dotychczas zbliżali się do bitew tylko na płaszczyznach północnej części Królestwa i zapoznali się tam z tragiczną prozą walki z okopów do okopów; którzy zaledwie wieczorami uj-