Wcale nie rekwizycja — tłumaczył Sworski — tylko w lesie zdarzył się przypadek. Jeden młody pan złamał nogę — leży tam — trzeba go odwieźć do domu, przez Oblęgorek. Dobrze wam zapłacimy.
— Tyli szmat drogi — mruczał już chłop łagodniej, dla proporcji. Pójdę chyba zapytać somsiada.
Wszedł do chaty prawdopodobnie swojej i poradził się żony, bo dolatywał głos kobiecy. Wyszedł po chwili i zapytał:
— A gdzieby jechać? najpierw do lasu?
— Do lasu.
— To i siana tyle nie potrzeba?
— Możecie go ująć, byle wygodnie było leżeć rannemu.
Chłop odwiązał powąż przygniatający siano, zwalił połowę ładunku na podwórze; przywiązał sznury między luśniami pod siedzenia. Obaj ze Sworskim ruszyli ku lasowi.
Widok leżącego na noszach Bronka widocznie wzruszył gospodarza.
— Że to chyba z wojny?... — rozglądał się po twarzach, szukając wyjaśnienia. Dwóch takich moich poszło...
— Z wojny, czy nie z wojny — odrzekł Sworski — ale dzielny Polak w nieszczęściu. Trzeba mu pomóc.
— Tak i wypada — odrzekł gospodarz przekonany.
— Wieleż chcecie za odwiezienie nas do Oblęgorka?
— Nie będę się o taką rzecz targował. Dacie mi wódki na postoju w pół drogi. A może tam moim synom Bóg da odpłatę, jeżeli się zdarzy.
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/146
Ta strona została przepisana.
— 144 —