Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/16

Ta strona została przepisana.
—   14   —

Noc była świąteczna dla zmysłów. Tyle dostarczała ponęt, tyle zdrowego tchnienia do płuc i podniety dla krwi krzyczącej, że mieszkańcy dworku dyrektorskiego czuli raczej pragnienie szczęścia i niepokój, niż dosyt i senność. Do wypicia czary rozkoszy, przychylonej do ust tak blisko, przeszkadzały jednak różne sprawy społeczne i prywatne, te więzy, które człowiek czuje zawsze na rękach i na sercu, nawet w chwilach szczytowych upojenia. Przeszkadzał górujący nad wszystkiem nakaz pracy. I jakby przypomnienie tego nakazu, w miłosnej ciszy, ogarniętej symfonją zapachów, rozlegał się daleki poryk i poświst wielkich pieców, niby wyrok towarzyszący wygnaniu pierwszego człowieka z raju: „pracować będziesz w pocie czoła“.

Rozległ się blisko wesoły zgrzyt kół powozu u podjazdu z przeciwnej strony domu. Gimbut pośpieszył do drzwi głównych, przyjął w objęcia Tadeusza Sworskiego, a pannę Zofję Czadowską ucałował w obie ręce. Oboje mieli cerę niby kamienną, tak bardzo okrytą pyłem. Że jednak świeciły im się oczy radośnie, Gimbut odezwał się szczerze:
— Doskonale państwo wyglądacie!
Zapraszał na przekąskę natychmiast, z powodu późnej godziny. Ale goście jednogłośnie poprosili tylko o herbatę do swoich pokojów, bo jedli w podróży na stacji węzłowej, gdzie dłuższy postój wypadł w porze wieczerzy.
Wkrótce uciszyły się wszystkie w dworku gwary.