— Zaczynają się zjawiać. I ja ich widziałem już kilka kupek.
Trójka przyjaciół zbliżyła się do rogu Alei Jerozolimskiej, gdzie porządek uliczny był mocno zakłócony przez tłumną karawanę, ciągnącą od mostu Poniatowskiego. Był to ciąg biednych mieszkańców wsi podmiejskich, opaczny, z prawego brzegu Wisły na lewy, a zatem ku placowi bitwy, pchnięty poprostu przez instynkt istot słabych uciekania do murów miast od pożarów i deszczów żelaznych szalejących na wsi.
Sypała się biedota, jakby ze snu porwana do ucieczki przy wózkach zaprzężonych w robocze konie, ciągnąc za sobą krowy; świnie kwiczały rozpaczliwie, naładowane między skrzyniami na wozach. Głosy poganiających chłopów brzmiały spazmatycznie, lecz nie żałośnie, owszem porywczo od zagłady do byłejakiego życia. Kobiety szły też pieszo, oszczekując zajadle swą rodzinę i dobytek od napierających tłumów. Drobne dzieci spały, głowa przy głowie z prosiętami ułożone na wozach.
Stojąc przy tym mijającym korowodzie nędzy, Zofja Czadowska wyciągała pożądliwie ręce.
— Żeby choć kilkoro tych dzieci ochronić! — szeptała ze łzami.
— Straszny los ludzi, którzy, nieoświeceni i bezbronni, zmuszeni są przyjąć bitwę w polu...
∗ ∗
∗ |
W kilka dni potem zabłysnął nad Warszawą poranek zadziwiająco cichy. „Polityk“, przywykły już do