Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/189

Ta strona została przepisana.




13.

Deszcz uparty zalewał przestrzenie wypłowiałych ściernisk i ciemnych podoryw, zachlapywał nadmierną wilgocią i okradał z ostatnich wdzięków gasnące lato. Kraj płakał sennie, szarzał pusty i nieruchomy. Tylko, niby powolny potok błota, ruszała się wśród kraju szosa tłumem ludzkim. Szara hołota piesza przy szarych, ładownych wozach, konie ciężko utyskujące nad wleczonym ciężarem, krowy za wozami ospałe — — sunęły jak chmura gęstsza, przyziemna przez zamgloną widownię. Pohukiwania poganiaczy, piski dzieci, chrząkanie świń, gdakanie ptactwa, skrzypienie wasągów i osi — zlewały się z szumem deszczu niemiłosiernym.
Obraz karawany był jakby umieszczony w fałszywym krajobrazie. Ludność wiejska, zdaje się po twarzach, ubiorach i uprzęży — gdzieś z Królestwa — wlokła się przez kraj daleki, białoruski. I sama fala ludzka przeciągająca nie była jednolita.
Tu grupa jakby zorganizowana, zamożniejsza w konie i bydło, gardząca nędzą i mocno zuchowata — to Radomianie, którzy poszli odważnie w świat od swych