Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/201

Ta strona została przepisana.
—   199   —

choć nie miał jeszcze ustalonego projektu, jak do jutra zabezpieczyć staruszkę.
— Musi pan Brat wiedzieć — odrzekła niewidoma — ale czuję... zapachniało, jak w lecie.
Przeszło po drodze trochę ludzi pieszych, obarczonych tobołami — zapewne także uchodźcy — ale już i ci, jak kraj rozjaśniony, wydawali się weselsi. Nareszcie wytrysnęło na szosie zjawisko zupełnie wesołe: porządna dworska bryczka. Para koni biegła raźnie; za woźnicą siedział jeden tylko mężczyzna.
Celestyn powstał z miejsca, gdzie siedział, chcąc zwrócić uwagę przejezdnego; ten zaś jednocześnie dał znak woźnicy i zatrzymał bryczkę. Wystarczyło Celestynowi kilkanaście kroków przebytych do bryczki, aby poznać bez zawodu, że przejeżdżał człowiek przyjaznego typu, z pewnością Polak litewski.
— Okoliczności mnie zmuszają... muszę przedstawić się; jestem Celestyn Łuba, literat z Warszawy.
— Leon Gimbut — bardzo mnie przyjemnie.
— Gimbut?! Czy nie krewny naczelnego dyrektora fabryk w Rudnikach?
— Brat rodzony. Nawet wiem o panu; pisał do mnie w liście.
— No, wie pan, że to doprawdy... jakby Opatrzność...
— Widzę, że trzeba pana podwieźć? — rzekł uprzejmie Gimbut.
— Jeżeli łaska. Poszedłem piechotą z tymi biedakami, a los zostawił mi na ręku tę biedaczkę niewidomą.