spostrzegł, że wielu rodaków w Petersburgu dało się złapać na „szlachetny gest“, na „dobrodziejstwo“ niemieckie, ogarnęło go najprzód zdumienie, potem gniew i wstyd. Przepłaconych przez Niemców agentów nie było chyba między Polakami? — — Czyż zatem część narodu choruje na obłęd polityczny?
Takich otumanionych Polaków spotykał znowu w Kijowie. Ten mu prawił, że jednak Niemcy „pierwsi coś dla nas zrobili“, tam ten o uzgodnieniu działań polskich w Kijowie z zarządzeniami warszawskiej Rady, ukonstytuowanej przez Niemców przy boku niemieckiego wielkorządcy. — — Niektórzy z tych polityków zakładali już tu maleńkie stronnictwa, pełne dobroczynnych projektów, z któremi wyrywali się do Warszawy.
Znowu poczuł Sworski ten ból najdotkliwszy, prześladujący go od początku wojny: poczucie bezsilności osobistej wobec ogromnych zadań i spraw ogólnopolskich, które się dziś agitują, a jutro muszą być tak, lub owak rozstrzygnięte. — Pisać tu w dziennikach polskich, które mało kto czyta, lub z innej jakiej trybuny przemawiać do tego zlotu polskiego zaledwie przypominającego społeczeństwo? — — Chyba dla zadokumentowania swoich przekonań? — — To lepiej zrobić później w książce. — — Tymczasem wolał Sworski sam się uczyć w dalszym ciągu bieżącej historji swego narodu, więc teraz: poznać dokładniej Polaków tu osiadłych.
Spróbował zamieszać się w życie towarzyskie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |