Dowiedziała się już zresztą, że był gdzieś tam profesorem literatury indyjskiej.
— Niech pan siada! — Przecie i ja jestem długa — no, nie taka jak pan — ale siedzę wygodnie.
Łuba usiadł w przyzwoitem oddaleniu od pięknej sąsiadki.
— Rewiatycki ma talent? prawda? — zapytała panna Zofja.
— Oo! — rozmachiwał rękami — Rewiatycki?! — pogładził wzdłuż półłokciową brodę — taak, bez wątpienia.
— To przyjaciel pana?
Celestyn wykonał znowu szereg ogromnych poruszeń ramionami i twarzą, młodą jeszcze, której fałdy chodziły jak fale i zmieniały co chwila wyraz pięknych choć zmęczonych oczu. Pasował się widać ze słowami, nie przychodzącemi na zawołanie. I rzekł wreszcie, jakby zniechęcony:
— Tak... przyjaciel.
Zofja, po krótkim namyśle nad powodem tak trudnego szukania najprostszych wyrazów, zagadnęła o co innego:
— Chciałabym poznać coś z pism pańskich, a przyznaję się ze wstydem, żem nie czytała. Pan się specjalizuje w literaturze indyjskiej? To ciekawe.
— Pisało się, gadało... to są... studja.
— A nie można tego dostać?
— Co tam było — wyczerpane, przepadło. I dobrze, że przepadło. Ja jeszcze dla pani napiszę.
— Coś w rodzaju, jak Rewiatycki?
— A, uchowaj Boże!
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/24
Ta strona została przepisana.
— 22 —