Sala jadalna hotelu Europejskiego przy Kreszczatyku pełna była gości w porze obiadowej. Szwankowało już niejedno w aprowizacji, w kuchni i w usłudze, jednak pozór ogólny sali był szykowny i buńczuczny, wedle tradycji Kijowa. Gwar, wcale nie rewolucyjny, owszem roześmiany i ujęty w karby, przelewał się przez salę z pobrzękiem talerzy i szkła, nawet z przygrywką kapeli fałszywych Cyganów.
W samym środku i na widoku całej sali obsiedli stolik czterej oficerowie, odbijający bardzo dodatnio od tkwiących tu i ówdzie mundurów rosyjskich i czarno-szarego tłumu cywilów. Zgrabne „frencze“ leżały na nich, jak oklejone, na kołnierzach wyszyte proporczyki biało-amarantowe, miny gęste, lecz nie teatralne wcale; twarze i torsy, choć młode, wyglądały zrośnięte oddawna z ubiorem.
— Ułani pierwszego pułku — Krechowczyki — szeptano zewsząd.
Oczy Polaków, gęsto rozsianych po sali, patrzyły na tę czwórkę jasno i porozumiewawczo; oczy kobiet wszelkich narodowości wdzięczyły się bezwstydnie;