Opieszały świt zimowy jeszcze się nie rozjaśnił, gdy dwaj ułani polscy pierwszego pułku byli już gotowi do wsiadania na koń. Bronek Linowski mierzył krokami wielki pokój pałacowy urządzony przygodnie na sypialnię; towarzysz jego, Zych Woronicz, ułan atletycznej budowy, wylegał się jeszcze na łóżku, choć ubrany już w mundur. Jeden ściągał marsowo swe brwi wydatne, złączone nad nosem i zdawał się pogrążonym w dramatycznym namyśle; drugi twarzą szeroką, szczerą, podobną do paszczy wesołego lwa, wyrażał obojętność na sens życia, tylko zapał do życia, jakie jest. Pogwizdywał lekko przez zęby.
— Chodźmy już do sali jadalnej — rzekł Linowski, nagle przystając, jakby zniecierpliwiony.
— Co tobie? — odrzekł Woronicz, spojrzawszy na zegarek — pół do siódmej — dobrze, gdyby za godzinę dali śniadanie. Czekajmy sygnału, a to tłuc się będziemy jak mary po ciemnym pałacu...
— Dzień wymarszu — tłumaczył Bronek — — może dzisiaj przyśpieszą.
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/308
Ta strona została przepisana.
22.