Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/314

Ta strona została przepisana.
—   312   —

Przedni oddział zatrzymał się i przesłał patrol do pułkownika, który, wysłuchawszy raportu, spojrzał po swych przybocznych oficerach i rzekł:
— Nie jesteśmy wprawdzie w wojnie z Rosją, ale nie pozwolimy, żeby jakieś bandy strzelały do naszych patroli.
Wszyscy oficerowie skinęli głowami aprobacyjnie.
— Zatem tak — ozwał się pułkownik głosem już komenderującym — detaszujemy szwadron, który ten lasek okrąży i napędzi nieprzyjaciela na trakt, gdzie my go już przyjmiemy. Tak. — — A jaka może być siła nieprzyjaciela w tym lasku? — zwrócił się do dowodzącego patrolem oficera.
— Panie pułkowniku — nie mogłem zbadać dokładnie, bo musieliśmy usunąć się z pod kul. Lasek niewielki i przezroczysty; obok nie widziałem ludzi, ani taborów. Wszyscy siedzą w lasku, najpewniej piechota. Może jej będzie bataljon.
— No, to wystarczy naszego pół szwadronu do naganki na te wilki. — — Który z panów chciałby poprowadzić nagankę? Spojrzał na swych przybocznych oficerów. Każdy wzniósł rękę na znak ochoty. Mościcki przejrzał z marsowem zadowoleniem te ochocze twarze.
— Może należałoby się panu podpułkownikowi Żółkiewskiemu pierwszeństwo, ale już prowadziłeś cięższe wyprawy, panie Tadeuszu. Ustąpmy nieco młodszym.
Zgasił uśmiech koleżeński na twarzy i zakomenderował ostro: