Trzeci już dzień z rzędu przychodzili Sworski i Łuba na obiad do Łabuńskich, zapraszani gościnnie, jak zwykle, ale i zniewoleni obecnie przez katastrofalne położenie Kijowa, obrzucanego od tygodnia pociskami artylerji, oczywiście wrogiej, ale zgoła niespodziewanej i mało zrozumiałej w swej napaści. Nadciągnęły jakieś wojska z północy, usadowiły się na lewym brzegu Dniepru, na tak zwanych „Browarach“ w mocnej osłoniętej pozycji i stamtąd ostrzeliwały miasto. Bronił go ataman Petlura, ustawiwszy na placu Sofijskim kilka armatek, które od czasu do czasu dawały ognia w stronę napastników, niby cielęta, porykujące w zagrodzie dla odstraszenia stada oblegających wilków.
Nikt nie miał głowy wolnej do zbadania sensu i doniosłości tego zatargu, bo mieszkańców miasta pochłaniała troska o bezpieczeństwo osobiste. Trwała prawie nieustająca kanonada, ulice były puste, ludzie siedzieli po domach. Tylko wczesnym rankiem, gdy artylerja usypiała, wyruszano chyłkiem na zdobycie prowjantu.