murach ku bramie, potem paru susami przesadził otwór i dalej idąc pod murami, dotarł do przedsionka gmachu, gdzie mieszkali Łabuńscy. Winda była oczywiście nieczynna. Jednem tchem wbiegł Sworski znowu na najwyższe piętro.
Zastał całą rodzinę w przedpokoju, zaniepokojoną i właściwie bezradną.
— Ach, panie kochany! — — Biją tam w wasz front?
— Biją, szanowna pani. Rozwalili nawet mój pokój.
— I cóż? nic się panu nie stało?
— Jak pani widzi.
— A panu Łubie?
— Także nic. Cuci tam dziewczynkę omdlałą.
— A pan do nas! Dziękujemy serdecznie. — I co robić?
Odezwał się Łabuński:
— Ja sądzę: siedzieć na miejscu. Nasz dom nie jest tymczasem wystawiony na pociski.
— Jestem tego samego zdania.
— Bo kobiety się boją, że dom runie, albo dach się zapali.
— Dom nie runie tak łatwo — odrzekł Sworski. — Widziałem już rany murów zbliska — mocna ta nasza cytadela. A co do zapalenia dachu? — czy ja wiem? — Czekajmy, aż się zapali, wtedy czas będzie na ucieczkę. Bo najprzód niema dokąd uciekać. Z tamtego domu ludzie tłoczą się do piwnic. — — To nie ma sensu.
— I gdybyśmy opuścili mieszkanie — dodał Stefan Łabuński — mogliby łatwo odwiedzić nas złodzieje.
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/333
Ta strona została przepisana.
— 331 —