brunet. Choć miał nazwisko na „ski“, mówiło się przy nim oględnie o Żydach.
Przy innym stole gwarzyła grupa osób stale tu mieszkających. Był stary administrator i młody praktykant i jeszcze inne postacie. Ksiądz kapelan, między dwiema pannami respektowemi, opowiadał jakieś historie, ale pomijał, widać, respekt, bo panny chichotały i wznosiły zgorszone oczy ku niebu.
Między gośćmi krążył Bronek Linowski, bardzo piękny chłopiec dwudziestoletni, student uniwersytetu w Krakowie. Główną charakterystyką jego wysokiej, oficerskiej postaci była pewność siebie. Zdawał się też pochłoniętym przez jakiś zamysł nie dziecinny. Gęste brwi połączone przekreślały mu czoło niby przyłbicą, ostry profil i wydatny podbródek znamionowały energję. Nie przysiadał się do pań, których parę było pięknych w towarzystwie; słuchał raczej, co mówią mężczyźni. Sam prawie się nie odzywał; zdawał się wiedzieć coś więcej i lepiej. Spoglądał jednak czasem na pannę Czadowską poważnie, bez zalotności, a ona podobnie na niego.
Na ogród zaczęły padać długie, mokre welony cieniów, zaścielając całe prawie trawniki; tylko na ich rąbkach trwały jeszcze złocisto-zielone hafty słońca. Na wierzchnich murach pałacu płonął rumieniec zadowolonej dumy. Chór głosów ludzkich zlewał się bez fałszu z ogólną symfonją, którą grała ledwie dosłyszalnie, lecz przejmująco miljardowa rzesza istnień innych, chyba nie bezdusznych.
W przedzachodniem ukojeniu przycichły rozmowy ludzkie, gwary ptaków, żuczków i liści, jakby pod generalnym nakazem tęsknoty do odchodzącego słońca.
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/34
Ta strona została przepisana.
— 32 —