Lipcowe słońce rozwinęło znowu uroki wsi polskiej; dobyło z niej wonie radosne, przedżniwne; zanurzało wszystkie istoty w odżywczej kąpieli przewiewnego upału. Boska Przyroda, niepamiętna krzywd wyrządzonych jej przez minioną wojnę, próżna nienawiści i żądzy zemsty, pieściła w dalszym ciągu swe twory zdrowe: ludzi czynu i pola rodzajne.
Dom i ogród dyrektorski w Rudnikach, jakby przespał te kilka lat morderczych, tętnił życiem, zielenił się i pachnął po dawnemu. Tylko trochę ciszej brzęczał gwar ludzki na werendzie, ogród rozrósł się samowolniej i zbiedniały w nim kwietniki. — Ale pszczoły, czepiające się pnączów na domu, brzęczały bez fałszu swą przedwojenną piosenkę.
Bardziej zmienili się ludzie, znani tu i widziani przed laty, a zgromadzeni dzisiaj na tradycyjnej werendzie.
Dyrektor Gimbut posiwiał doszczętnie, a głębokie bruzdy i żółciowe guzy przerysowały mu twarz na sroższą, choć nie mniej szlachetną. Dzieci bardzo podrosły: najstarsza Alinka, duża już panna, pełniła obowiązki gospodyni w zastępstwie matki, której