— Te ja znam dokładnie, drobiazgowo — odrzekł prezes, a cień rozczarowania przemknął mu przez oblicze: widocznie goście dzisiejsi nie wiedzieli nic więcej.
Zaczął ich zatem sam informować:
— Jak panowie zapewne wiecie, Bronek pojechał w przebraniu, w towarzystwie jednego tylko ordynansa, który miał z drogi powrócić do Mińska. Ten ordynans nie wrócił.
— To jeszcze wiemy. Ale mogliśmy sobie tłumaczyć, że żołnierz pojechał dalej ze swym rotmistrzem.
— Tak. Ale obecnie upada to przypuszczenie, po trzech latach. Nie było o Bronku żadnej wieści — ani z Murmanu, ani z Francji, ani z żadnego nawet pola śmierci na tej przepaści krwawego błota, którą jest dzisiejsza Rosja.
— Rzeczywiście...
Rozwarła się przed słuchaczami czarna czeluść rozpaczy ojca: pewność śmierci jedynego syna, bez najmniejszej dotykalnej osłody. — — Ani wizji bohaterskiego skonu — ani słów pożegnania — ani ocalonej szabli lub krzyża zasługi — ani miejsca mogiły oznaczonego na ogromnej ziemi.
Celestyn Łuba przemógł jednak skurcz rozrzewnienia, który go dławił i przemówił po swojemu:
— Mówmy o duchu. Duch Jego raduje się dumnie, bo żyje pośród nas i czuje. Kocha go każdy, kto go poznał. I On kocha swoich na ziemi.
Z cichym uśmiechem uścisnął Linowski dłoń Łuby. Odprężyła się nieco groza rozmowy.
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/413
Ta strona została przepisana.
— 411 —