— Jakto?! mówi to pan prezes Linowski? — zainterpelował Sworski.
— Nie przepowiadam ale boję się, wątpię. — Pokrzepcie moją wiarę, panowie, jeżeli widzicie, co u nas idzie ku jasnej przyszłości.
Popłynęła rozmowa dziwna, bo wszyscy trzej nosili w sercach żrące wątpienie, a starali się przekonać siebie i innych, że wątpić nie wolno. Wiedzieli, że nowa Polska powstała nie siłą własną, lecz za piorunowym rozkazem Najwyższego Wodza Zastępów, który powalił naraz wszystkich Jej ciemięzców. Że Polska jest dopiero chaosem, w którym zaledwie majaczy pierwiastek twórczy: wolna wola istnienia. Że w tym chaosie nie objawiła się dotąd powszechna zgoda, rozwichrzyła się owszem walka bratobójcza. Wiedzieli to wszystko, a przecie usiłowali wmówić w siebie konieczność istnienia i trwania. Kochali bowiem Polskę, jak życie. I jak dawniej szukali Polski przez gmatwaninę kurytarzy więziennych, podziemnych, tak szukali Jej dzisiaj pośród rozżartego targowiska, odbywającego się pod otwartem niebem, ciężamem nowemi burzami.
∗ ∗
∗ |
Opodal od salonu sypialny pokój pani Weli Linowskiej brzęczał przyciszoną, gorącą rozmową. Skoro tylko weszła pani Zofja Sworska, pani Wela wyciągnęła do niej ramiona, nawpół podnosząc się z tapczanu, na którym leżała przybrana w żałobne jedwabie i koronki. Wynędzniała na twarzy przez ostatnie lata okrutne, lecz nie straciła swej słodyczy, ani elegancji.