Uściskały się obie serdecznie, jakby zatęsknione przyjaciółki, poczem Zofja zaczęła:
— Jakże pani? chwilowe niedomagania... prawda?
— Ach! nie mówmy o mnie, Zosiu! Raczej o tobie, żeś dostała za męża takiego człowieka, jak Tadeusz Sworski. — — A ponieważ jesteś już mężatką, zechciej mnie nazywać po imieniu.
Znowu ucałowała Zofję.
— Mówmy o Nim, o naszym męczenniku. — — On ciebie także... kochał. — Wspominaliśmy często o tobie, choć byliście niby mało znajomi.
— Syn pani... syn twój — poprawiła się Zofja — należy do tych duchów jasnych, w których kochałam się przez całe życie.
Zastanowiła się nieco pani Wela nad znaczeniem usłyszanych wyrazów:
— Czyście kiedy sobie co wyznali?
— W pospolitem znaczeniu — nie — uśmiechnęła się Zofja. Widzieliśmy się tylko dwa razy w życiu — tu, w Inogórze, podczas tej pogoni za Mnichem — Zwiastunem... Pamiętasz?
— Doskonale pamiętam.
— I w parę dni później, w pierwszym dniu wojny kiedy on odjeżdżał do legjonów. Powierzył mi ten niebezpieczny projekt. Od pierwszej chwili mieliśmy do siebie wzajemne zaufanie.
— I pochwaliłaś wtedy jego zamiar? — zapytała Wela.
— Poczułam jego czysty zapał do służenia Ojczyźnie i chwaliłam zapał. Polecałam go też Bożej opiece.
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/416
Ta strona została przepisana.
— 414 —