Celestyn spoważniał doreszty. Nie zmieniając pozy, zaczął głową kiwać, brodą znaczyć przez powietrze szereg motywów do wyroku, który po paru minutach ogłosił:
— My jednak, mężczyźni, jesteśmy — świnie.
— Mów sam za siebie, proszę. Skądże ci przyszedł ten genjalny aforyzm?
— Bo niby... żona przyjaciela... chociażby dyskrecja...?
— On jeszcze myśli o tem! — zawołał Adachna, nie przestając wiązać krawata. — — Nauczże się, człecze jaskiniowy, że to prosta uprzejmość towarzyska, zwłaszcza w tym przypadku, który nie jest...
upadkiem, ale wzlotem. Ja wznoszę kobiety. To raczej dobrodziejstwo.
Celestyn nic już nie odpowiedział i zaczął się ubierać. Adachna zaś niebawem wykończył strój poranny, sportowy, zalotny i oświadczył, że schodzi na werendę, z której dolatywały opary kawy.
— Poczekaj na mnie — prosił Celestyn — ja tak nie lubię sam...
— Nie, mój drogi; kożuszki na śmietance ostygną. I poszedł.
∗ ∗
∗ |
Na werendzie nie zastał Rewiatycki pełni spodziewanych wrażeń. Była kawa, była rodzina dyrektorska w komplecie, z trojgiem dzieci niedorosłych, ale nie było panny Zofji, ani Sworskiego. Toczyła się przytem rozmowa o wojnie, a to z powodu obecności