Tadeusz z Zofją wędrowali tymczasem już opodal od Rudników w pobrzeżach pięknych lasów, należących do Inogóry. Była to pierwsza ich przechadzka we dwoje od czasu przyjazdu w te strony.
Szli prześliczną łączką leśną. Niekoszone czuby nasienne traw zbiły się w puszystą tkaninę zielonobronzową, na którą liijowe dzwonki, wyczki dzikie i żółte storczyki rzucały rozwlekłe wzory, niby przytarte napisy, kreślone jakimś wschodnim alfabetem. Rosa poranna filtrowała zapachy ziół i żywicy sosnowej. Rozmaite ciche gwary przelewały się przez gęstwinę leśną. Kos gwizdał uczone warjacje weselnej piosenki.
— Za pięknie tu — odezwała się panna Zofja — wracajmy do Warszawy.
— A to poco? — zaoponował Tadeusz — Wakacje, któreśmy sobie wyznaczyli, jeszcze nieskończone. Tam zostawiliśmy w porządku wszystko, co od nas zależy.
— To prawda; ale dusza tutaj rozleniwia się.
— Ej, niechże panna Zosieńka nie będzie znów tak absolutnie doskonała!
— To tylko w teorji. W praktyce... popadam tu właśnie w niektóre zdrożności.
— Ciekawym, w jakie?
— Czuję się młodą i nazbyt kobietą. A przecie stara panna ze mnie i żołnierz.
Te zwierzenia natrafiły w głowie Sworskiego na myśli analogiczne, które chciał wyznać przyjaciółce. O czem oni już z sobą nie mówili! — o rzeczach ściśle poufnych, o tajemnicach niebezpiecznych, o rojeniach
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/56
Ta strona została przepisana.
— 54 —