Dzień 31 lipca wstał w Rudnikach tak samo świeży, jak poprzednie, tak samo rozpalał się powoli pod okiem słońca rozpromienionem i znowu ostygał rozkosznie pod tęgim szafirem na ziemi zasłanej ukośnemi cieniami. Przyroda była jaskrawo świąteczna, nabrzmiała sokami i drżąca od prądów życia, bez troski. Ale ludzie nie byli już zdolni lubować się w niej radośnie.
Dzisiejsze wieści, choć sprzeczne, były zatrważające, a sam ich tłum, zgiełk i niepokój znaczył — Wojnę. W całej osadzie fabrycznej mówiono tylko o wojnie i o jej skutku doraźnym — poborze. Robota przy piecach szła mniej raźnie; majstrowie mniej energicznie nawoływali, nie wierząc, widać, w jutro, a robotnicy skupiali się w gromadki gwarzące ponuro, jakby przed strajkiem.
Tylko Dominik Gimbut, jak dzielny kapitan zagrożonego okrętu, starał się uspakajać umysły podkomendnych i pasażerów:
— Kryzys, panie mój — mówił. Jutro dowiemy się, że zażegnali, albo że zaczęli jakąś zbrojną demon-