Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/68

Ta strona została przepisana.
—   66   —

szkaną gęsto przez Żydów, brzmiącą dzisiaj od lamentu. Żydówki w jedwabnych perukach i bachory zawodziły płaczem na ławach przed domami; tu i ówdzie stary Żyd dawał z siebie pozór umierania z rozpaczy. Każdy prawie dom miał na wystawie swą żałobę, jakby legitymację, że stąd już wzięto do wojska syna, lub męża. Pomimo to w oddziałach rekrutów, spotykanych gęsto na ulicy, rzadko zdybać było można typ semicki. Jakoś ci opłakiwani synowie Izraela szli widać innemi drogami, o ile nie uciekli, lub nie pokaleczyli się przed poborem. Młodzież włościańska, robotnicza, różna szła bez śmiechu wprawdzie, lecz nie bez energji; nikt tam nie pozwalał sobie na łzy, ani na komedje; nawet kobiety, ciągnące za rekrutami, były zatroskane raczej, niż żałosne; pomagały nowobrańcom przy niesieniu szarych tobołków, zawierających małe zapasy bielizny i żywności.
W urzędzie powiatowym niczego się nie dopytano. Cisnęli się tam ludzie powołani do wojska; o niczem innem nie można było się rozmówić. Pozostawiono zatem konie od bryczki i Bronkowego wierzchowca w znajomej stajni i próbowano dalszego wywiadu piechotą, zgadując, gdzieby kto mógł coś dokładniejszego wiedzieć, co w mieścinie pozbawionej lokalów klubowych i redakcyjnych, nie było łatwe. Jednak panna Czadowska, gorączkowo dzisiaj ciekawa, chciała wyczerpać wszelkie możliwości powiadomień. Chętnie towarzyszył jej Bronek, biegali zatem, jak dwoje dzieci szukających, gdzie się ktoś przed niemi schował. Celestyn Łuba włóczył się za nimi sążnistemi krokami. — Sworskiemu prędko wydało się to krzą-