Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/69

Ta strona została przepisana.
—   67   —

tanie jałowem, więc odłączył się od kompanji. Umówiono się o spotkanie za godzinę.
Małe miasto, zabudowane murami skąpo, około kościoła, rynku i głównej ulicy, podlało zupełnie ku krańcom, przechodząc w drewnianą, rozrzuconą bez ogólnego planu osadę wiejską. O sto kroków wbok od środkowej arterji otwierał się już widok na faliste pola, łąki i lasy. Tam stanął Sworski.
Było po dziewiątej; z kraju spełzła pozłota słoneczna, a zmierzch padał na pola poplamione tumanami kurzu, ciągnącemi od miasta; na niebo wschodziły ciężkie chmury, układając się w jakieś widmowe kawalkaty. Konały tam fale gwaru zgorączkowanego zbiorowiska, a świeżość pól rozrzedzała miejskie zaduchy. Tadeusz opar. się o żerdzie płotu, a oczyma wybiegł w pola i chmury, które mu się wydały lepszym terenem do galopu myśli.
Wojna! — — Tym razem nie jakaś daleka burza, skrajem tylko zawadzająca o nasze losy, lecz uderzenie orkanu we wszystkie ziemie polskie. Na tę wielką okazję czekały pokolenia; wszystkie nadzieje i proroctwa przewidywały przed jutrznią wolności — krwawą noc wojny.
Sworski wglądał w głąb siebie samego i stwierdzał niemoc zapału do dzisiejszych surm wojennych. Zagadkowość bliskiego przewrotu, brak podobieństwa zdarzeń realnych do wizyj wypiastowanych w sercu, zacieśnienie kajdan na rękach rwących się do wyzwolenia — to wszystko, niby choroba, przytłumiało wybuch zapału.