gę go przecie zapytać, co dzisiaj czynić, ani spodziewać się, że mi odpowie.
Z zadumania wyrwał Sworskiego człowiek, który ukazał się z za węgła bliskiego domu i ukłonił się. Był to zapewne właściciel domu i ogrodu, przy którym stał Tadeusz.
— Niech będzie pochwalony... — odezwał się nieznajomy, świadcząc przez ten zwrot mowy, jako że należy do stanu włościańskiego, lub drobno-mieszczańskiego i hołduje staroświeckiej tradycji.
— Na wieki — odrzekł Sworski. — Pan jest właścicielem tego domu?
— A tak. — A pan, bez urazy, kto?
— Przyjechałem z Rudników — jestem Sworski — piszę, książki — jestem przyjacielem pana dyrektora Gimbuta.
Ten ostatni tytuł doskonale usposobił mieszczanina koneckiego, człeka w wieku dojrzałym, twarzy pospolitej, lecz nie bez powagi, ubranego po wiejsku w długie buty i ciemną kurtę.
— O! pan dyrektor z Rudników mnie zna! — — Gruszczyński do usług. — Może pan... dyrektor (dawał ten tytuł i Sworskiemu przez asymilację pojęć) przysiądzie u mnie, bo niewygodnie przy płocie.
— Owszem, siądę na ganku — zgodził się Sworski.
Usiedli na ganku, najprzód Sworski, potem Gruszczyński, po namyśle i z oznakami szacunku.
Tadeusz spojrzał na zegarek i legitymował się dalej ze swych zamiarów, nie znajdując innego tematu do rozmowy:
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/72
Ta strona została przepisana.
— 70 —