Wstał i zadzwonił. Gdy weszła służąca, dyrektor kazał zaprząc do bryczki.
— To dla mnie koni nie będzie, bo mamy już tylko jedną parę? — zapytała rozżalona pani Adela.
— Więc chciałaś dzisiaj jechać do Warszawy?
— Chciałam.
— Daruj, kochana, ale już ja pojadę do Inogóry. Mamy naradę z Linowskim, od której mogą losy kraju zależeć. Kto wie? Dyrektorowa odeszła mocno nadąsana. Mąż stawał się przekornym, uszczypliwym, nieznośnym. Wszystkiemu winna ta przeklęta wojna.
Gimbut nie miał dziś specjalnego interesu do Linowskiego. Uciekał tylko od zamarłej fabryki, od rozpaczliwej nieczynności i od gryzących dymów domowego ogniska, Spodziewał się jednak jakichś pewniejszych wiadomości od sąsiadów, których lubił i cenił.
Linowscy nie sami byli w Inogórze. Gimbut zastał tam nieznajomego pana Heine-Zbruckiego. Prezes Linowski pierwszy też raz oglądał gościa i słuchał z roztargnieniem jego wywodów o nafcie Borysławskiej, która była powodem wizyty. Oboje Linowscy wyglądali wyjątkówo przygnębieni.
Tylko pani Wela, choć nosiła na twarzy ślady zatroskania, nie pozbyła się swej żywiołowej uprzejmości. Powitała Gimbuta z rozrzewnieniem:
— Jaki pan dobry, że pomyślał o nas i przyjechał!
— Ja... dobry? — odrzekł prawdomówny Litwin. — Zły i mrukliwy, jak niedźwiedź, pani hrabino. I przyjechałem do pani jak niedźwiedź do miodu.
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/86
Ta strona została przepisana.
— 84 —