— Ach, panie! gdzie się te miody życia podziały! Co z tego wszystkiego będzie, kochany dyrektorze?
— A ot — zobaczym.
Ten szablon rozmowy kursował wszędzie, tragicznie ciemny. Najlepsi nawet ludzie musieli redukować tak swe wnioski. A przecie walka toczyła się o byt, lub niebyt Polski.
Korzystając z ponownego zawiązania rozmowy między prezesem i panem Heine-Zbruckim, pani Wela zaproponowała Gimbutowi przejść do ogrodu. Oparta na silnem ramieniu dyrektora, zeszła z trudnością z kilku schodów tarasu i powoli, drobnemi krokami postępowała ku niedalekiej ławce, gdzie oboje usiedli.
— Nie pyta pan o mego syna, panie Dominiku? — zaczęła pani Wela łzawo.
— A cóżby jemu stało się? Wszak powrócił zapewne do uniwersytetu, do Krakowa?
— Przekradł się do Krakowa, tak, ale na uniwersytecie nie pozostał. Wstąpił do organizacji wojskowej polskiej.
— Awantura! — zawołał odruchowo Gimbut.
— Tak się zdaje przynajmniej z pewnych jego odezwań przed wyjazdem, a potem z ubocznych tylko wieści.
— No, granica zam knięta dla korespondencji — pocieszał Dominik. A jakże on wyjechał po wybuchu wojny?
— Mówił, że musi koniecznie wracać, że dał słowo kolegom. Nazajutrz po mobilizacji wsiadł na swego konia, Brutusa, i zniknął.
Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/87
Ta strona została przepisana.
— 85 —