Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/106

Ta strona została przepisana.
—   100   —

waczem życia, nie chciał dać poznać po sobie, że ustępuje pod tym względem owym królom mody i zabawy. Nadto był u siebie niejako odpowiedzialny za swą dzielnicę, Warszawę; d’Anjarrant zaś i Zasławski przedstawiali osobami swemi tajemnice wyższych rozkoszy Paryża i Wiednia.
Był projekt, żeby po obiedzie pójść do teatru, ale Korecki wstydził się trochę warszawskiej opery i nie namawiał.
— Cóż tedy robić będziemy? — ziewnął d’Anjorrant — pokaż nam swoje kobiety.
— Nie posiadam haremu — odrzekł Korecki.
— Pokaż nam słynną Ludwikę! — zawołał Tonio — zdobądź się na szczyptę altruizmu. Zaproś ją nam, choćby tutaj.
Korecki namyślał się przez chwilę, z jakiego tonu wypada mu mówić o pani Bujnickiej.
— Tutaj nigdy nie była: to kobieta wiejska; a przytem męża jej niema chwilowo w Warszawie.
— Rozumiem — rzekł d’Anjorrant z komiczną powagą — to są twoje dni specyalnego skupienia; ale przecież mógłbyś ją nam pokazać? Uszanujemy ją religijnie.
— Zaproś ją do siebie na kolacyę — projektował Tonio — sprowadź jeszcze parę naszych pań, zawsze gotowych do poświęceń; można jedną nawet czcigodną... No, urządź-że coś ze swą piękną Ludwiką, Adziu!
Widząc, że Korecki uśmiecha się bezradnie, Zasławski zaczął drwić:
— Nie, on jej nam nie pokaże. On się trudni ogrodnictwem. Hoduje w swoim ogrodzie cudowną ro-