Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/108

Ta strona została przepisana.
—   102   —

listownie, trzeba było pójść do; pałacu i namówić panią Bujnicką. Książę Adam poszedł do niej.
Przyjęła go swobodnie, przywykła już bowiem do obcowania z nim na gruncie równości towarzyskiej i wzajemnego szacunku. Ale gdy się dowiedziała o projekcie kolacyi dzisiaj, kiedy Jan był poza Warszawą zajęty jakimś konkursem architektonicznym, zdziwiła się nieprzyjemnie. Odrazu Korecki wydał jej się innym, lekceważącym, może pijanym?... Odmówiła stanowczo:
— Nie mogę. Janek z pewnością gniewałby się.
— Zawsze Janek! — rzekł książę — trzeba być przecież osobą samoistną. Pani powinnaby dyktować swoją wolę Jankowi...
— Ani myślę. Przepraszam księcia... mówmy o czem innem... albo może ci panowie przyjezdni czekają na księcia?
— To jest, że mam skrócić swą wizytę? — Rozumiem — chcę jednak wytłumaczyć: zaproszę moją siostrę i parę innych pań. Jeżeli pani odmawia, muszę to uważać za dowód wyraźnej dla mnie niechęci.
— Nigdy jej dotychczas nie czułam.
— Dotychczas? — więc od dzisiaj?
— Nie chciałabym tego powiedzieć...
— Więc dobrze, odchodzę z kwitkiem, aby się nie narazić na niechęć pani, bo byłaby dla mnie ciężką karą. Wolę już żarty moich przyjaciół, że nie zdołałem wyprosić sobie u pani rzeczy tak prostej.
Mówił, że odchodzi, lecz siedział jeszcze przy pani Ludwice, blisko, ogarnięty jej drażniącą atmosferą.