Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/109

Ta strona została przepisana.
—   103   —

W atmosferze tej były gwiazdy oczu, kwiaty ust i ramion, cała roziskrzona i pachnąca wiosna.
— Więc, gdy odejdę i wystawię się na śmieszność wobec przyjaciół, pani będzie mi choć trochę... wdzięczna?
Pani Ludwika drgnęła lekko i odpowiedziała przez zapytanie:
— Jakto? pan mnie obiecał na dzisiaj swoim przyjaciołom?
— Bynajmniej: oni dopraszali się...
— Oni?! nie jestem przecie żadną znakomitością, ani nie należę do krewnych księcia... Cóż w tem śmiesznego, że bez męża zapraszać mnie nie można?
— Nic śmiesznego... tylko żadna kobieta w Warszawie nie odmówiłaby mi tej uprzejmości.
— Więc mi książę nastręcza sposobność być wyjątkową. Dziękuję.
Czasem los przekorny, pospolite licho, poniesie człowieka nie przywykłego do ważenia skutków swej fantazyi. Korecki, pod wpływem dwóch ukłóć miłości własnej, ze strony swych kompanów i od pani Ludwiki, zapragnął jedną przynajmniej z tych porażek sobie powetować.
— Pani Ludwiko! doprawdy tak nie można traktować oddanego przyjaciela... Musi pani mi dać dowód, że odmawia tylko dla urojonej przyzwoitości, ale nie mnie, który przecie, który... proszę mi dać serdecznie rączkę do pocałowania, Pani Ludwiniu...
Podała mu końce palców, powstając zarazem z krzesła. Chciał pocałować jej uciekające paluszki, rzucił się niebacznie za niemi w pogoń, wyrażając twarzą