Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/11

Ta strona została przepisana.
—   5   —

proboszcza przygnębiająco, aż odłożył smacznie napoczęty skrzydlik wędliny, Marcinowa zapomniała odrazu o swej zemście osobistej i jęła uspokajać:
— Proszę jegomości, ludzie, jak inni na służbie. Kręcą się tylko, żeby pokazać, że coś robią. Dałam im herbaty — to dziękowali, jak zwyczajni podróżni.
— Pytali o co, czy jak?
— Mówili tylko, że do mętryk kościelnych mają interes.
— Metryki mam w zupełnym porządku; żadnych tam nielegalności... — pomyślał ksiądz przez chwilę, rozpogodził twarz i dojadł skrzydlika wędliny.
Marcinowa patrzyła już z niepodzielną lubością na swego różowo ukarmionego proboszcza, ale, myśląc o zaperfumowanych sucharkach, tłumaczyła się:
— W tym roku, proszę jegomości, każda rzecz mocniejszy z siebie zapach wydaje. Ciągłe upały, ciągłe burze. I teraz nadchodzi.
— Ej, gadacie... — skrzywił się znowu ksiądz — dzień był pogodny, kiedy powracałem, a teraz i wietrzyk się obudził.
— Niechno jegomość wyjrzy, jaka tam chmura leci od zachodu.
Proboszcz zbliżył się śpiesznie do okna i spojrzał Rozległa ciemność gęstniała ku zachodowi, kłębiła się stamtąd dymna, ścigająca ostatnie gwiazdy na niebie. I złowrogi śmiech błyskawicy rozproszył wszelką wątpliwość.
Ksiądz cofnął się nerwowo i przeżegnał się.
— Zamykać okna, zamykać! — zawołał głosem