Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/115

Ta strona została przepisana.
—   109   —

poważne już śmiercią, badały nieufnie; zdrowe, przyćmione chytrą czułością, wymigiwały się od zbyt przenikliwych badań. Po chwili odpowiedział Korecki:
— Nie będę jadł — zasnę trochę, tylko nie zamykajcie mi okien.
Było to zarazem wyproszeniem hrabiny z pokoju.
Gdy odeszła, książę patrzył dalej w ogród i przemyślał, komuby dać zlecenie? — — Komuś, nie należącemu do »ochrany?« — — Cała służba była już pod rozkazami pani Odrowążyny, na dzwonek przychodziła zwykle ona sama.
Przez okno widział starego ogrodnika, Duszakiewicza, człeka niepodległego hierarchii pałacowej, krzątającego się teraz około róż szlamowych o kilkadziesiąt kroków od pałacu. Ale jak go zawołać? Dawał mu znaki wychudłą ręką, nie zdołał jednak zwrócić uwagi starego, który miał już wzrok mętny i różom przyglądał się pilnie przez okulary. Po długiej chwili wahania zwlókł piszczele z łóżka — ucieszył się, ze jeszcze stanąć może — Otulił długi swój kościec kołdrą i z wielkim trudem, chwytając się mebli, podszedł do okna. Ale trzeba było jeszcze krzyknąć.
Długo dyszał książę, zanim zdołał wygłosić donośnie nazwisko:
— Dusza...kiewicz!
Snadź głos brzmiał zagrodowo, gdyż ogrodnik upuścił nożyce i przeżegnał się. Potem, zniżając głowę, spojrzał ponad okularami ku pałacowi i wpatrzył się kamiennie w widmo, machające na niego białem ramieniem — —