Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/116

Ta strona została przepisana.
—   110   —

— No... Duszakiewicz!... proszę!
Stary zrozumiał nareszcie i kopnął się przez kwietniki do okna.
— Niech Duszakiewicz idzie... zaraz... do profesora Wyrwicza... poprosi go do mnie... przez ogród i łazienkę... nie przez główne wejście... Rozumie Duszakiewicz?
— Słucham księcia pana.
Wyczerpany przez podróż do okna, trudniejszą dzisiaj, niż dawniej do Neapolu, Korecki nie drzemał jednak, oczekując gorączkowo Wyrwicza. Ale profesor, niezwykle czujny na okazye przedśmiertnych zarządzeń, które bezwstydnie wyzyskiwał na korzyść najważniejszych krajowych instytucyi, pośpieszył na wezwanie natychmiast i zrozumiał, dlaczego wejść trzeba do pałacu jaknajmniej urzędowo. Przez furtkę od ogrodu, przez łazienkę wśliznął się do chorego, jak wyszkolony spiskowiec.
Zaraz po przywitaniu Korecki przystąpił do przedmiotu:
— Szanowny profesorze... chcę zmienić testament.
— Zawsze można — na lepszy, mości książę. Ja co roku rewiduję moją ostatnią wolę. Książe może zechciał pomyśleć o bibliotece publicznej, której jeżeli nie skończymy sami, powinniśmy zapewnić prawnie egzystencyę tej arcyważnej instytucyi. Już biblioteka nosi nazwisko księcia — znam takich, którzy wybierają się z darowizną swych prywatnych księgozbiorów...