Pomimo osłabienia i śmiertelnego humoru Korecki uśmiechnął się. Myślał właśnie o tem, dlaczego sprowadził profesora — a ten już zgadł, już pisał, już pomnażał księgozbiór.
— Było to marzeniem mego życia — rzekł książę — niestety, wątpię już, abym sam... Trzebaby komuś specyalnie to powierzyć... Czy pan profesor zna Bujnickiego?
— Bujnickiego Jana?! naturalnie. Świetna myśl! Jako kierownik fachowy — wyborny. — A zarząd kapitałów powierzylibyśmy jakiemuś komitetowi pod kontrolą księcia i... może rodziny?
— Bez udziału rodziny! — pod zarządem pana profesora i ludzi, których pan sobie dobierze.
Wyrwicz; skłonił głowę.
— Zaszczyca mnie ten wybór, a od łaskawie włożonych na mnie obowiązków nie myślę się uchylać: sprawa jest pierwszej doniosłości.
Po chwili obustronnego namysłu odezwał się Korecki:
— Ale trzeba przekonać Bujnickiego...
— Nie wątpię, że się zgodzi. Przecież mi się zdaje, że on robił plany gmachu?
— Tak... niegdyś.
Profesor, zajęty bez wytchnienia robotami publicznymi, stał z zawodu swego ponad dziedziną drobnych plotek. Jednak i on przypomniał sobie, że mu coś niegdyś mówiono o zatargu między Koreckim a Bujnickim. Nie pytał teraz, ważył przydługo, co ma powiedzieć, wreszcie rzekł:
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/117
Ta strona została przepisana.
— 111 —