Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/13

Ta strona została przepisana.
—   7   —

kościele to niby śrybne! Już to nasza wieś najcudniej wygląda w nocy podczas burzy — jak luminacya!
Ksiądz proboszcz był wręcz przeciwnego zdania:
— Nie gadałaby głupstw Marcinowa! Burza jest zawsze gniewem Bożym. — — A drzwi główne zamknięte? i od podwórza? niema przeciągu w sieni?
— Zamknięte wszystko, proszę jegomości, nawet bram a od obejścia. Żeby i do chorego prosili, niktby do nas przystępu nie znalazł, jeszcze w tym łoskocie. — — O, znowu...
Ksiądz wzdrygał się przy każdym błysku i grzmocie, a nie chcąc ciągle się żegnać, kreślił ręką, zatkniętą za sutannę, małe krzyżyki na wysokości serca. Marcinowa patrzyła na niego dobrotliwie, z odcieniem ironii. Ksiądz Wikliński poszukał jakiegoś antidotum na swój fizyczny wstręt do burzy, którego się wstydził, lecz nie mógł opanować.
Spróbował gniewać się:
— Bo też zbudowali tę plebanię jakby na pastwę ognia niebieskiego! Żeby choć dach blaszany, żeby piorunochron! Ale to gont — i najwyższa góra!
— Ej, księże proboszczu dobrodzieju, Pan Bóg strzeże już lat kilka, nie spuści i dzisiaj kary na nas — bo i za co?
Zęby szczerzyła Marcinowa, wziąwszy się pod boki, jakby chciała wypomnieć księdzu niedowiarstwo, czy zbytek cnoty.
— No, no, nie wtrącać się do wyroków Bożych...
Tymczasem deszcz, głaszczący dotąd pluskiem ostrzegawczym zakropione szyby, zaczął się wzmagać