Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/132

Ta strona została przepisana.
—   126   —

tam, czy to nie sen.. Jednak od — paru dni trwa to niesłychane szczęście i zaczyna mi się już mieścić w sercu.
Wieczór 18 lutego, mój najpiękniejszy, wywiązał się naturalnie z sytauacyi trwającej już oddawna, bo ja z mojej miłości nie czyniłem tajemnicy, a Celina coraz wyraźniejszą okazywała mi skłonność. Korzystając z przypadkowej samotności, zdobyłem się wreszcie na odwagę poproszenia o jej rękę i bez wahania zostałem przyjęty. Chwila ta stanowcza była przecie szczytem moich pragnień, a jednak, przewidując ją trochę inaczej, w innym naprzykład pokoju, doznałem zrazu wrażenia, że mi się coś stało nie po myśli. Dopiero w podróży uczułem się niezmiernie szczęśliwym, gdym na noc wyjeżdżał z Prądników do Warszawy.
Sanki sunęły po białej powierzchni tak szybko i cicho, przez, noc mroźną, roziskrzoną księżycem i śniegiem. Jakieś dziwne, mrugające gwiazdy tkwiły na niebie opodal od księżyca, a inne sypały się z pod płóz, przerzynających śnieg chrupki i czysty. Ogarniał mnie wielki spokój i zapomnienie całego świata wobec tej jasnej świadomości, którą niosłem w sobie. Była to wdzięczność dla niej, dla życia, dla Boga, — a także niezmienna chęć czynienia dobrze, jakiś nieokreślony popęd do bohaterstwa. I była to zadowolona duma, jakby pycha nieprzebranego bogactwa i dziecinne roztkliwienie, do łez skore.
W tym stanie gorączki podróż wydała mi się długą chwilą, której czułem rozciągłość, ale też i niezmienność. Zdawałem sobie sprawę ze swego położenia, a jednak musiałem być nawpół tylko trzeźwy, bo pamiętam,