Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/136

Ta strona została przepisana.
—   130   —

staję sympatycznym. Ale nikt mnie tak nie onieśmiela, jak Celina. Widać, zanadto pragnę jej się podobać? Dzisiaj więc pewność, że jestem jej milszy od innych — ta prawie pewność — zadziwia mnie, olśniewa i trochę przestrasza. Bo czy ja zdołam zapełnić jej życie tak wyłącznie, żeby już nikt do szczęścia, ani przyjemności nie był jej potrzebny?
A matka dalej ciągnęła swe powątpiewania:
— Trochę się i ja o was boję, nie o brak uczucia z jej strony, ale o twój spokój, Jasiu, bo pani Szarzyńska nie może odrazu stać się wzorową żoną.
— Jeżeli pokochała prawdziwie, to dlaczego nie? Mama jej nie zna, a może nikt jej nie zna takiej, jaką ją teraz widzę i kocham. Cała ta płochość, elegancya, światowość — to powierzchnia jej natury, to tylko ucieczka od głębszego wniknięcia w siebie.
— Prawda, — odpowiadała matka — że wychowana była pośród ciągłych zabaw przez rodziców, zajętych bardziej swymi osobistymi stosunkami, niż jakimś poglądem wychowawczym. Prawda i to, że kiedy wchodziła w świat, rodzice już nie żyli, a ciotka jej, Grabska, dobra osoba, ale tylko dla oczu świata była dozorem i opieką Celiny. Niedorzecznie też wydano taką młodą dziewczynę za Szarzyńskiego, bo to był może wielki obywatel, ale człowiek bardzo suchy i zajęty, którego ona kochać naprawdę nie mogła. Ale jak jej zaczęli opiekunowie i opiekunki tłumaczyć, że to doskonała »partya«, że Szarzyński ma pozycyę w kraju, że ona stworzy pierwszy w Warszawie salon i ognisko towarzyskiego życia... Może ten pomysł salonu tak pojęła Celina, że wiecznie