Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/138

Ta strona została przepisana.
—   132   —

bo teraz zachód słońca wczesny i ona zapewne zaraz wróci; — siedzę sobie w gościnnym pokoju i piszę.
Ile ja przemyślałem o niej w tym pokoju, jak znam te obicia i meble! Nocowałem nawet tutaj za życia tego starego, podczas polowań zimowych i w lecie, i w jesieni... ile to już razy! Czy mi tu dobrze było, czy bardzo źle? Wieje do mnie ze ścian znajomych dawny nastrój; pamiętam go, jakby był wczorajszy. Po wieczorze, spędzonym w jej towarzystwie, idę spać zły, niezadowolony z siebie, rozstrojony nerwowo do najwyższego stopnia. Gdy było wiele osób, to ginąłem w tłumie i nie mogłem się do niej zbliżyć; kiedym z nią rozmawiał, nie powiedziałem tyle i tak dobrze, jakbym tego pragnął. Zawsze też wzrok mój przeszkadzał wymowie: zanadtom na nią patrzył, — a wyżeranie jej obrazu, estetyczno-zmysłowe, przyćmiewało swobodny tok myśli, zabijało werwę słowa. Biegły mi za nią oczy tak naturalnie, że chyba przemocą mogłem je oderwać, kiedy to patrzenie stawało się krępującem, lub śmiesznem... Pamiętam też obok wszystkich jej słów cały akompaniament ruchów, obrotów, gry twarzy, i kiedy przypomnę spędzoną z nią jaką godzinę, nietylko ją w myśli powtarzam, ale i rysuję. Z owych czasów nigdy nie wraca mi jej postać samotna; widzę ją otoczoną mężczyznami. W grupie, dośrodkowo skupionej, jest jeden, czasem kilku uszczęśliwionych specyalnym względem: z tym najlepiej tańcować, ten zamianowany najdowcipniejszym, tamten znów najwierniejszym starym przyjacielem«. Jeden stoi za krzesłem i korzysta z przechyleń głowy, drugi ma klasyczne miejsce po lewej stronie Celiny, trzeci usiadł gdzieś tak w kącie, że co