Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/142

Ta strona została przepisana.
—   136   —

okazywać niezadowolenie, — jednak musiałem być nieswój i sztywny, bo mnie Valfort, trzymając jeszcze spienione konie, tak ze swego wysokiego kozła zagadnął:
— Oto jest Bełzki, zamrożony w posąg oczekiwania. jeżeli go ten gorący shake-hands nie rozpuści, doprawdy stał się lodem.
Nic mu nie odpowiedziałem. Nie znoszę, gdy kto na mnie, choć bez żółci, rzuci komiczne światło. Co gorsza, czułem się prześcigniętym. To, co mówił Valfort, nie było tak znowu bardzo dowcipne, jednak stokroć dowcipniejsze od mego milczenia. On był swobodny i wesół, ja — zły i zmieszany. Jak on przytem wygląda, ten mały, z tą swoją głową młodego fauna! Ładny jest, niema co mówić, a nawet do Celiny podobny, tylko ona wysoka i ma jasne włosy, a Valfort jest mały i czarny, ale oczy mają takie same, oczy trochę wypukłe, bladobłękitne, kiedy spokojne, a gdy się ożywią uśmiechem, promieniejące czarnym blaskiem nadmiernie powiększonych źrenic. Celina ma tylko łagodniejszy wyraz i trochę złota w oprawie oczu, jakiś rudy cień, jak w załamaniach pentelijskich marmurów.
Scena przed drzwiami trwała chwilę i każdy się jakoś śpieszył, żeby ją skrócić. Wracający z przejażdżki musieli zmienić ubranie, a ja, pozostawszy sam przez kwadrans, miałem czas wyrozumować sobie błahość całego zajścia. Może też nikt nie zrozumiał, com ja czuł przez chwilę? Czasem w jednem szybkiem ściśnieniu serca odegra się w człowieku dramat, a świadkowie zobaczą tylko bolesny kurcz, albo nagłą bladość twarzy i, jeżeli przez uprzejmość nie spytają: co ci jest? — to