Takie dni przelatują zbyt szybko i opłacić je trzeba zawsze przez późniejsze cierpienia.
Wypadało jechać do Warszawy. Celina musi się zająć różnemi sprawami przed ślubem, musi matkę moją powitać, jako przyszła synowa, musi jeszcze wiele rzeczy załatwić, — a także trochę się pobawić, bo właśnie są Ostatki. Że lubi tańcować, nic dziwnego: nikt tak nie tańcuje, jak ona.
Jesteśmy więc znów w Warszawie i wprosiliśmy się na bal do Falkiewiczów. Celina prawie ich nie zna, rzuciła im zaledwie karty wizytowe, ale na tym balu być musi, bo państwo żyją wystawnie z powodu córki na wydaniu, bal będzie ładny, cały high-life zebrany z dodatkiem innych warstw, co razem stanowić będzie tłum, gwar, wystawę, wszystko, co ona lubi, kiedy w nią wstąpi ten chochlik światowy.
Rozmowa przed balem:
— Będę dziś tańczyła do upadłego. A pan?
— Tyle, co i pani.
— Ale przecież nie możemy ciągle razem... Co pan woli, mazura, czy kotyliona?
— Prawda, nie możemy wszystkiego razem tańczyć... więc daj mi pani kotyliona... Nie — wolę mazura, bo trwa dłużej.
— Dobrze; to dam kotyliona Alfredowi; on tak wybornie tańczy walca, lepiej, niż wszyscy...
— Ach, znowu Alfredowi...
— Jakto: znowu?
Wymknęło mi się to słówko. Zacząłem niezgrabnie tłumaczyć się:
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/144
Ta strona została przepisana.
— 138 —